Prezentuję scenariusz spotkania integracyjnego, który ułatwi nawiązanie kontaktów z rodzicami uczniów klas pierwszych. Współpraca z rodzicami - spotkanie inauguracyjno - integracyjne. Cele spotkania: pedagogizacja rodziców; wzajemne poznanie się; wytworzenie pozytywnego nastawienia rodziców do współpracy ze szkołą i wychowawcą;

Autorytety oświatowe protestują przeciwko PiS-owskiej reformie oświaty. Do grona przerażonych zmianami dołączyła Krystyna Starczewska i zaczęła bić na alarm (biogram tutaj). Przerażenie uzasadnione, jednak główny argument fatalny: „PiS zawraca oświatę do PRL-u” (wywiad z dr Starczewską tutaj). Zapewne w środowisku opozycjonistów, dawnych KOR-owców, twórców oświaty niepublicznej „PRL” brzmi jak obelga. Jednak w uchu większości rodaków słowo to dźwięczy zupełnie inaczej, a w połączeniu z oświatą wręcz brzmi dumnie. Termin „edukacja PRL-owska” zaczyna nawet zajmować miejsce „oświaty przedwojennej” i znaczy to samo, czyli wysoki poziom. Powoli zaczynamy mówić „PRL-owskie wykształcenie”, mając na myśli rzetelność, prawdziwość, i podawać przykłady, np. że dzisiejszy magister do pięt nie dorasta maturzyście z epoki Gierka. Zresztą czy tak nie jest? Mimo woli Krystyna Starczewska daje więc PiS-owi argument, aby zmiany wprowadzić. Skoro reforma oznacza powrót do systemu PRL-owskiego, a za taką szkołą, porządną i solidną, tęsknią rodacy, to trzeba przywrócić ośmioletnią szkołę podstawową, a gimnazja zlikwidować. Wszystkich, którzy zamierzają przeciwstawiać się PiS-owi, proszę, aby schowali swoją klasyczną polszczyznę głęboko do szafy i zaczęli mówić językiem współczesnym. Wtedy ich sprzeciw zostanie zauważony. Dla przykładu zacytuję Frondę Lux (Pismo poświęcone, nr 77, s. 12, drugi akapit): „Pytam się (grzecznie), jak mogłaś to tak spie… ?”.

Moja wielka miłość", która 25 października trafi do księgarń. Jak opowiadała podczas czwartkowej promocji książki jedna z jej autorek Dorota Majewska, poznała Halę Glińską w dzieciństwie. "Mieszkałam z rodzicami i siostrą na Nowolipiu. Hala nieopodal na Anielewicza, a jej starsza córka Ania chodziła do klasy z moją siostrą
Do kin wchodzi niebawem film „Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej”. Trudno się dziwić, że ktoś postanowił opowiedzieć o walce najsłynniejszej polskiej seksuolog czasów PRL-u o wydanie książki, która na zawsze odmieniła życie seksualne Polaków. Dostał gotowy scenariusz do ręki. Czytali ją wszyscy, niektórzy ukradkiem, żeby rodzice nie widzieli. Jej „Sztuka kochania” rozeszła się w większym nakładzie niż „Trylogia”„Pan Tadeusz”, czy „Biblia”. W swoim małym, ale przytulnym mieszkanku w kamienicy przy ul. Piekarskiej 5 miała dużo książek i wygodne fotele do długich rozmów z przyjaciółmi. Dzisiaj na ścianie kamienicy wisi wielka tablica: „W tym domu mieszkała Michalina Wisłocka, najwybitniejsza popularyzatorka wiedzy seksuologicznej i pionierka leczenia niepłodności w Polsce. Uczyła ludzi szczęśliwej miłości”. Sama życie miała burzliwe, dla wielu skandalizujące, ale jak nikt innym wpłynęła na seksualne obyczaje Polaków. „Michalina dorastała w głodnych latach dwudziestych poprzedniego wieku, ale miała dużo szczęścia, ponieważ rodzice byli ludźmi wykształconymi, mieli status, co zapewniło jej w miarę dostatnie dzieciństwo. Nie było to takie częste w tamtych latach, bo niemal połowa dorosłych Polaków nie potrafiła wówczas czytać. Ojciec Michaliny, Jan Braun, był kierownikiem pierwszej powszechnej szkoły w Łodzi przy ulicy Klonowej 11, gdzie razem z żoną, dziećmi i teściem zajmował niewielkie mieszkanko w kamienicy z zawilgoconej, czerwonej cegły. Mama, Anna Żylińska, kiedy jeszcze nie miała trójki dzieci, pracowała jako nauczycielka polskiego, ale zarabiała zaledwie na bieżące potrzeby. Pensja ojca szła w dużej części na studia biologiczne w Warszawie.” - pisze Violetta Ozminkowski, autorka książki o prywatnym życiu pierwszej damy polskiej seksuologii „Michalina Wisłocka. Sztuka kochania gorszycielki”.W szkole nie była zbytnio lubiana. Najwyższa w klasie, do tego z lekkim zezem - koleżanki były dla niej bezwzględne, chociaż ona też potrafiła rzucić im prawdę między oczy. Akceptowała ją Wanda, najlepsza przyjaciółka z dzieciństwa, z czasem nierozłączna towarzyszka życia.„Koleżanki w większości mnie nie lubiły. Nie wiedziałam dlaczego, ale nie wybierano mnie nigdy do koła ani na ojca Wirgiliusza, ani na starego niedźwiedzia, co mocno śpi. Pewnie dlatego, że zawsze miałam złośliwy i cięty język, a poczucie humoru jeszcze nie dojrzało we mnie na tyle, żeby złagodzić ostrość przycinków” - pisała Wisłocka w „Malince, Bratku i Jasiu.”Przed II wojną światową, mieszkała z rodzicami w budynku szkoły powszechnej przy ul. Wspólnej 5/7, skąd wywieziono ich do Generalnego Gubernatorstwa, do Krakowa. Niedługo potem rozstała się z rodzicami, którzy wyjechali do wsi Narama w powiecie miechowskim, Jan Braun objął tam stanowisko nauczyciela w miejscowej szkole. Ona wyszła za maż za Stanisława Wisłockiego chemika i razem z nim wyjechała do Warszawy.„Mój ojciec był nieczułym, zimnym człowiekiem. Miał encyklopedyczną wiedzę na każdy temat, był bardzo oczytany i inteligentny, ale nie umiał kochać. Nie znosił zwierząt, widok kaleki na ulicy - a po wojnie było ich wielu - raził jego uczucia estetyczne. Twierdził, że nie powinni wychodzić z domu. Kobiety się za nim uganiały, bo był wysoki, przystojny, taki nordycki typ z niebieskimi oczami.” - opowiadała Violettcie Ozminkowski Krystyna Bielewicz, córka Michaliny Wisłockiej. I dalej: „Mama mówiła o sobie, że jest typem czcicielki, jeśli się z kimś przyjaźniła czy kochała, stawiała tę osobę na piedestale. Poza tym należała do kobiet, które budzą się seksualnie po trzydziestce. Nie przepadała za seksem z ojcem. Wanda za to była kobietą z temperamentem i bardzo ojcu pasowała. To mama zaproponowała życie w trójkącie Wandzie. Przyjaciółka na początku była w szoku, tłumaczyła jej, że nie może zakochać się na zawołanie, ale ojciec chętnie się na ten układ zgodził, bo jedna kobieta mu nigdy nie wystarczała. Podrywał już inne dziewczyny, kiedy byli narzeczeństwem z mamą. Nazywał je guzikami, co miało znaczyć, że są to nic niewarte miłostki. O wszystkich opowiadał mamie ze szczegółami. (…) Mama czciła go, jak bóstwo, a kiedy mówił, że inne kobiety się nie liczą i będzie ją zawsze kochać najmocniej, wierzyła mu. Bardzo długo sama przed sobą udawała, że nie jest o niego zazdrosna, że takie przyziemne uczucia nie dotyczą ich miłości. W rzeczywistości walczyły z Wandą o względy ojca, jak dwie lwice. Kiedy jeszcze w czasie wojny mama zachorowała na tyfus i po powrocie ze szpitala wyglądała jak ogolony na łyso szkielet, potwornie cierpiała, gdy dochodziły do niej zza ściany odgłosy ich radosnego śmiechu, przekomarzania się. Czuła się odrzucona nie tylko przez Stacha, ale też przez przyjaciółkę.”Bo był chyba największy szok, dla tych, którzy nie znali prywatnego życia Wisłockiej - przez lata żyła w trójkącie. Mówiła o tym otwarcie później, jeszcze nie wtedy, kiedy dzieliła mieszkanie z mężem i życie, pozornie, było jej na rękę - mogła skupić się na pracy. Po studiach codziennie przez pięć lat, od poniedziałku do piątku, jeździła z Warszawy do Białegostoku. Pracowała w szpitalu położniczym, była asystentką prof. Stefana aby być naukowcem. Otworzyła przewód doktorski, ale musiała go przerwać. Życie jej się pokomplikowało. Trójkąty, co dowodzi życie, najczęściej się nie sprawdzają. Zaszły z Wandą w ciążę niemal w tym samym czasie. Aborcja nie wchodziła w grę, ale Wanda nie chciała urodzić dziecka, którego ojciec byłby w papierach „nieznany”. Wisłocka wpada wówczas na szalony pomysł, żeby pojechać rodzić gdzieś na zapadłą prowincję. Potem wrócić i powiedzieć, że urodziła bliźniaki. Tak zrobiły. Wisłocka nigdy się do tego nie przyznała, nawet w jednym z ostatnich wywiadów, jakiego udzieliła Dariuszowi Zaborkowi z „Gazety Wyborczej”. „Myśmy mieli zasadnicze przykazanie, że wszystko o sobie wiemy, nie mamy żadnych tajemnic. Grało, dopóki Wanda pewnego dnia nie powitała mnie nowiną: „Wiesz, Wisłocki z tobą się rozwodzi, a ze mną ożeni”. Wymyślili, że zabiorą jedno dziecko. O, nie! I w tym miejscu skończyła się miłość. Bo już takiej łobuzerki to nie. Co to, to nie” - mówiła został z żoną, ale najwidoczniej nie potrafił już żyć we dwoje, rozwiedli się, dzieci zostały przy była matką? Córka, Krystyna Bielewicz mówi, że nie czuje do niej żalu, ale brakowało jej matki. Raczej nie sprzątała, słabo gotowała, miała ważniejsze sprawy na głowie. Dzieci, czasami jakby jej przeszkadzały. W każdym nrazie, nie zawsze znajowała dla nich czas.„(…) Umiała zwalić na kogoś prozę dnia codziennego, więc wysłała nas z Krzysiem do swojej mamy. Mimo tego, że babcia była ciężko schorowaną kobietą, która na dodatek zajmowała się już Ewą Braun, tą samą, która później dostała Oscara za scenografię do „Listy Schindlera”, córką mojego wujka Andrzeja Brauna, kiedyś bardzo popularnego pisarza. Musiało być babci niewiarygodnie ciężko, tym bardziej, że mieszkała w Łodzi i na pomoc swoich dzieci na co dzień nie mogła liczyć. Dlatego po roku napisała rozpaczliwy list, że nie ma siły zajmować się nami dłużej i wtedy zamieszkaliśmy z mamą, tatą i Wandą w akademiku na Placu Narutowicza. Poszliśmy do przedszkola. Później, kiedy zabrakło Wandy, mama podrzuciła mnie serdecznej przyjaciółce lekarce na półtora roku. Pamiętam też, że kiedy byłam w sanatorium leczona na gruźlicę węzłów chłonnych, odwiedziła mnie tylko raz przez dwa lata, choć to wcale nie znaczy, że mnie nie kochała i się o mnie na swój sposób nie troszczyła.” - mówiła Krystyna Bielewicz Violettcie dużo pracowała. W latach 50. była współzałożycielką Towarzystwa Świadomego Macierzyństwa. Zajmowała się poradnictwem, jeśli chodzi o antykoncepcję, ale też, jeśli chodzi o leczenie niepłodności. Jeździła po Polsce i uświadamiała dziewczyny i młode mężatki, jak się zabezpieczać przed niechcianą ciążą. Nierzadko słyszała, że jest Hitlerem zabijającym polskie dzieci. Raz chciano ją obrzucić zgniłymi jajkami. W najlepszym razie, straszono, że na jej spotkania przyjdą księża i dadzą jej popalić. Mówiła: „Mam to w dupie. Kobiety, ich jakość życia w komunistycznej Polsce - to się dla niej liczyło. O dziwo, to nie księża, ale lekarze ginekolodzy byli jej nieprzychylni. Miała na to swoją teorię: lekarze usuwają ciążę, bo dziewczyny nie znają antykoncepcji. Kiedy ją poznają, lekarze stracą zarobek.”Miała też nowatorskie i bardzo skuteczne metody leczenia bezpłodności - stymulację szyjki macicy prądem. Zrezygnowała z tego, kiedy jedna z jej pacjentek dostała zapaści. O swoich pacjentkach zawsze mówiła: „moje niepłodne”.W latach 70 razem z prof. Andrzejem Jaczewskim prowadziła w Warszawie poradnię dla młodzieży. Była to jedyna w swoim rodzaju poradnia młodzieżowa, gdzie problemy medyczne, dotyczące rozwoju, zwłaszcza w okresie dojrzewania, problemy seksuologiczne i wychowawcze, psychologiczne i społeczne były przedmiotem interdyscyplinarnej troski. Warunki mieli podłe. I Michalina tam właśnie prowadziła przychodnię ginekologiczną dla dojrzewających dziewcząt. Wyposażenie gabinetu przyniosła z domu. I przyjmowała dziewczęta - wszystkie, jakie przychodziły. W poradni obowiązywała całkowita anonimowość. Jeżeli pacjent nie chciał - nie musiał podawać nazwiska, ani - co ważne - daty urodzenia. Dziewczęta głównie przychodziły z jednym problemem - bały się zajść w ciążę. Wisłocka wszystkie je uczyła zwolenniczką mało znanej w Polsce metody zabezpieczającej przy pomocy kapturka nakładanego, trochę na wzór prezerwatywy, na szyjkę macicy. Nie uznawała pigułek, obawiała się, że tabletki nie są dostatecznie przebadane, głośno powątpiewała, czy jest możliwe by hormonalna interwencja w biologię kobiety, zwłaszcza młodej dziewczyny, mogła pozostać bez negatywnych następstw. Porada przy propagowaniu kapturków była pracochłonna. Należało dziewczynę nauczyć prawidłowego jego zakładania - a to wymagało czasu. Ale metoda Wisłockiej cieszyła się sporą popularnością szczególnie wśród dziewcząt szkół zawodowych. Michalinę Wisłocką bardzo to cieszyło, bo twierdziła, że właśnie ta młodzież, nieco prymitywna i zaniedbana, wymaga dr Wisłockiej polegały na szczerej rozmowie. Potrafiła stworzyć do takiej rozmowy odpowiedni klimat. Z nią o najintymniejszych sprawach rozmawiało się jak z kimś bliskim, z kimś z rodziny. Dziewczyny często proponowały: „Może przyprowadzę do pani mojego chłopaka, pani go zobaczy i powie mi, czy jest wart tego, bym mu dawała”. Chłopcy czasem przychodzili. I wtedy odbywała się poważna rozmowa o odpowiedzialności. Dr Wisłocka pytała ich: „A dlaczego to dziewczyna ma się zabezpieczać, a nie chłopak? Dużo prościej jest używać prezerwatywy.”W miarę rozwoju i wzrostu popularności poradni pojawili się jej wrogowie. Zaczęły się telefony z pogróżkami, zapytania o to, kiedy Wisłocka z Jaczewskim otworzą burdel dla młodzieży? Pytano, jakim prawem udzielają porad dziewczynom bez wiedzy ich rodziców, czy nie boją się odpowiedzialności za demoralizowanie nieletnich? Ale w świetle obowiązującego wtedy prawa, lekarz mógł udzielić porady pacjentowi od 13 roku życia, bez udziału rodziców. Więc paragrafy mieli za sobą, ludzi - nie nie przetrwała. Wybuchł pożar, po którym szybko rozebrano budynek. Nic dziwnego - była solą w oku komunistycznej życiu prywatnym Wisłockiej też dużo się działo. Rozwód z mężem przeżyła bardzo, ale była gotowa na nowe związki. Zresztą, z jej dzienników, wynika, że miewała kochanków, jednym z nich był tajemniczy marynarz. „Leżałam naga, skulona jak mysz w pułapce. Mówiąc szczerze, bałam się trochę... Jurek taki wielki, kudłaty i umięśniony jak bokser. Ten niedźwiedź klęczał przy łóżku, patrzył i szeptał jakieś cudowne słowa, zaklęcia czy prośby i delikatnie pieścił wargami moją skórę, jak coś niezmiernie pięknego i kruchego (…). Wreszcie głodne wędrujące usta znalazły to... samo serce rozkoszy... i pieściły, pieściły, pieściły (…), rozkosz narastała i narastała, pobudzona szalonym, obłąkanym rytmem i zmuszała do krzyku spazmatycznego, zduszonego krzyku rozkoszy (…). Uchylam ociężałe powieki, a on siedzi na krawędzi łóżka i patrzy na mnie z tym swoim strasznie kochanym uśmiechem: „Malinka, Malinka moja”” - pisała w swoich z Jerzym, czy raczej koniec romansu, przeżyła bardzo mocno. Konradowi Szołajskiemu, autorowi filmu dokumentalnego „Sztuka kochania według Wisłockiej”, mówiła: „Czułam się jak narkoman po odstawieniu narkotyku, chodziłam na głodzie, którego niczym nie mogłam zaspokoić”. Ale byli też inni mężczyźni, choćby Włodek, z którym przechadzała się po Nowej Hucie. w 1976 roku jej „Sztuka kochania” pojawiła się na rynku oficjalnym, wydana przez „Iskry”, była najpierw sprzedawana nielegalnie, na bazarze, odbijana na powielaczu. To było najpopularniejsze dzieło czasów PRL. W przedmowie Michalina Wisłocka napisała: „Sztuka kochania nie zawiera recepty na miłość, nie jest także podręcznikiem technik seksualnych. „Kochanie” to piękne polskie słowo, które w moim odczuciu określa ciepły, serdeczny, pełen przyjaźni i harmonii seksualnej kontakt dwojga bliskich sobie ludzi.”Pierwotny jej tytuł miał brzmieć: „Sztuka miłości”, ale w tym czasie pod takim tytułem Zbigniew Lew-Starowicz publikował cykl swoich wykładów, więc Wisłocka nie chciała go kopiować. Miała straszne problemy z wydaniem swojej książki. „Nie komuniści się bali, ale konkurencja. Że żadnej ich książki ludzie już nie kupią, gdy moja wyjdzie. Cztery lata leżała zaaresztowana w Komitecie Centralnym, to był skutek. Komunistów gówno obchodziły narządy płciowe. Ich obchodziło to, że pan Kozakiewicz powiedział, że książka nie może wyjść, a drugi seksuolog, pan Imieliński, to potwierdził. Gdy książka wreszcie trafiła do cenzury, czepiali się, że zdjęcia pozycji są za duże, a były wielkości pocztówki. Zmniejszaliśmy, aż się zrobiły maleńkie jak znaczek pocztowy. Co im zrobiłam mniejszy, to miał być jeszcze mniejszy. I tak na okrągło. W końcu jak już był taki mały, że nie było wiadomo, kto baba, a kto chłop, to mówię do naszego grafika: „Panie, zrób pan chłopa czarnego, babę białą, albo odwrotnie, żeby było widać, czyje nogi, czyje ręce, bo przecież to wszystko razem jest do niczego”. Zrobił i rzeczywiście bardzo czytelne są te rysunki. Więc potem pytali: „Ale dlaczego biała kobieta z Murzynem?” To był największy zarzut. Mózg staje.” - opowiadała potem Komitecie Centralnym PZPR wstrzymano jej druk, więc „Sztuka kochania” przeleżała „na półce” kilka lat. Nie pomogło to, że na 12 recenzji napisanych przez lekarzy, tylko dwie były pozytywne: prof. Soszki i Andrzeja Jaczewskiego. Prof. Jaczewski pisał wtedy: „Autorka widzi w erotyce wielką szansę człowieka - szansę na szczęście, na radość życia i udane pożycie małżeńskie. Podaje cały arsenał sposobów i metod rozszerzania doznań, wzbogacania pieszczot, zalotów - w ogóle kontaktów dwojga ludzi, - którzy się kochają. Tak właśnie - kochają, bo autorka wyraźnie mówi, że tylko ludzie, których wiąże coś więcej niż pożądanie i kontakt seksualny, przeżywają pełnię erotyki. Przeprowadzone przed kilkunastu laty badania przedstawione w Raporcie Kinseya wykazały, że znaczny procent kobiet żyjących w małżeństwie nie ma satysfakcji z pożycia małżeńskiego. Procent ten był niebagatelny i niestety stały, podobny w różnych raportach i opracowaniach. Dlaczego godzić się z tym, że dla znacznej części kobiet nieznane są rozkosze życia seksualnego? By tej sytuacji zaradzić, trzeba było dwu rzeczy: po pierwsze rehabilitacji seksu i zmiany nastawienia tej grupy kobiet do życia płciowego, ponieważ by doznawać satysfakcji seksualnej, trzeba seks aprobować. Po drugie nauki techniki współżycia. Nie łudźmy się: techniki współżycia musi nauczyć się każdy. Tu „Instynkt” nie wystarczy. Dlaczego każdy ma odkrywać wszystko na nowo, od początku? Dlaczego seks miałby być jedyną dziedziną życia, w zakresie której nikt nikomu niczego nie przekazuje? Zgodziliśmy się już z tym, że trzeba uświadamiać. Ale ten, kto tak sądzi, powinien także powiedzieć, jak należy współżyć seksualnie, by kobieta była szczęśliwa, by korzystała z danych przez naturę możliwości. W tym ostatnim postulacie zawiera się nowatorstwo pracy doktor Wisłockiej. Wszystkie dostępne w Polsce książki seksuologiczne dochodziły do „muru milczenia”, poza który już nie wychodziły. O technice współżycia pisało się mgliście i ogólnikami. W książce tej znajdują się przepisy nieraz prawie typu „książki kucharskiej”. Dobrze to czy źle? Oceni czytelnik, ale ja sądzę, że tak właśnie być powinno.” Czytelnik ocenił, że tak powinno być. Wisłocka odniosła niebywały sukces. Jej przyjaciele przyznają, że w tym czasie była bardzo kobieca, ale też próżna i czuła na popularność. - Swoją popularność bardzo sobie ceniła i ją podkreślała. Kiedyś z pewnym wyrzutem opowiadała mi, że chciała kupić jakiś reglamentowany towar, spotkawszy odmowę domagała się „względów” mówiąc, że jest Wisłocka! Sprzedawczyni nie wiedziała, kto to taki. Wisłocka ubolewała nad tą ignorancją. Pamiętam, że gdy wybieraliśmy się do opery, to w czasie przerwy ludzie dość nagminnie ją sobie pokazywali, czasem palcami, coś szepcąc. Wtedy Michalina była „cała w skowronkach” - opowiadał nam kiedyś bliski jej prof. Andrzej lata spędziła dość samotnie. Mieszkała sama w swoim małym mieszkanku na Starówce. Opiekowali się nią gosposia, sąsiedzi, prof. Andrzej Jaczewski i Zbigniew Izdebski, z którym się zaprzyjaźniła. Przed śmiercią trafiła do szpitala na warszawskim Solcu. Tu miała spotkać swoją ostatnią miłość. „Początkowo nie mogłam w to uwierzyć. Umierająca kobieta, która leży w szpitalu, zadurza się w 40-letnim lekarzu. Dodatkowo bała się, że jest o nią zazdrosna młoda lekarka” - opowiadała Violetta Ozminkowski, autorka biografii Michaliny Wisłockiej w „Sobocie z Jedynką”. I na koniec: „ Wisłocka mówiła, że miłość jest jak otwarte niebo, nie zna wieku. Wieje jak wiatr i można się zakochać nawet umierając”. Współpraca: Anita Czupryn
Relacje dziecka z rodzicami 291 Obok postaw rodzicielskich, dla relacji rodziców z dziećmi istotne zna-czenie mają style wychowania realizowane przez rodziców. Najczęściej są to właśnie style, a nie jeden wybrany styl. Jak pokazują obserwacje i badania, w procesie wychowania rodzice najczęściej łączą realizację kilku z nich. Naj-
Szanowni Państwo!Niniejsza ankieta ma na celu poznanie środowiska wychowawczego dziecka przez wychowawcę klasy. Jeśli Państwo uznają, że któreś z pytań narusza Waszą prywatność, możecie na nie nie odpowiadać. Kamila KossowskaImię i nazwisko dziecka ................................................Imię i nazwisko osoby wypełniającej ....................................I SKŁAD I STATUS RODZINY1. Skład rodziny: liczba osób dorosłych (od 18 ................................. liczba dzieci ......................................................2. Miejsce dziecka wśród rodzeństwa (właściwe podkreślić) a. najstarsze b. średnie c. najmłodsze d. jedynak3. Struktura rodziny (właściwe podkreślić) a. pełna b. niepełna (samotna matka, samotny ojciec- rozwód, separacja, śmierć jednego z małżonków) c. zrekonstruowana (kolejne małżeństwo, rodzeństwo przyrodnie) d. zastępcza ( rodzice nie są naturalni, są prawnymi opiekunami dziecka) e. adopcyjna f. inne ...........................................................4. Wykształcenie rodziców (właściwe podkreślić) a. Matka: podstawowe, zawodowe, średnie, wyższe b. Ojciec: podstawowe, zawodowe, średnie, wyższe5. Czy posiadają Państwo stałą pracę? a. Oboje posiadamy stałą pracę b. Jedno z nas posiada stałą pracę c. Żadne z nas nie ma stałej pracy6. Czy sytuacja materialna rodziny jest: a. Zadawalająca b. Niezadawalająca, ale radzimy sobie c. Tragiczna, potrzebujemy pomocy7. Czy korzystają Państwo z pomocy materialnej świadczonej przez różne instytucje? a. Tak, otrzymujemy pomoc z:....................................... b. NieII WARUNKI DZIECKA DO NAUKI1. Gdzie Państwo mieszkacie? a. W bloku b. W domku jednorodzinnym c. W kamienicy d. Inne rozwiązanie................................................2. Czy dziecko ma dobre warunki do odrabiania lekcji (oddzielny pokój, swój kącik nauki, biurko, prawidłowe oświetlenie, ciszę) ........................................................................ 3. Czy dziecko posiada niezbędne podręczniki, zeszyty i przybory szkolne? a. tak b. nie c. częściowo4. Czy dziecko posiada w domu poniższe pomoce naukowe (proszę podkreślić te, które posiada) a. komputer b. książki/lektury c. encyklopedie d. atlasy e. słowniki f. inne (podać jakie) .............................................III ATMOSFERA W DOMU1. Pożycie rodziców, opiekunów jest (właściwe podkreślić) a. Raczej zgodne, panuje miła, rodzinna atmosfera b. Raczej niezgodne, w domu są często konflikty2. Ile czasu poświęca Pani/Pan dziennie dziecku (wspólna zabawa, spacer, rozmowa itp.) a. Często w ogóle nie mam czasu b. 1 godzinę b. 2 godziny c. 3 godziny d. Więcej, ile? .................................................... I co wtedy robicie? ................................................3. Czy dziecko ma swoje zainteresowania, hobby, któremu chętnie poświęca wolny czas? a. tak-proszę wymienić ............................................. b. nie4. Czy dziecko ma obowiązki, jeżeli tak to jakie? a. sporadyczne .................................................... b. stałe .......................................................... c. nie ma żadnych obowiązków5. Czy w Państwa domu obowiązują jakieś zasady/normy, które wszyscy przestrzegają? a. tak b. nie c. trudno powiedzieć6. Jakie nagrody stosuje Pan/Pani wobec dziecka?........................................................................ ........................................................................7. Jakie kary stosuje Pan/Pani wobec dziecka? ........................................................................ ........................................................................8. Czy dziecko odnosi się z szacunkiem do rodziców, rodzeństwa i innych członków rodziny? a. zawsze b. często c. rzadko d. nigdy9. Z jakim członkiem rodziny dziecko jest najbardziej związane uczuciowo? ................................................................................................................................................10. Jakie zachowania są dla Państwa trudne, nie do zaakceptowania? ................................................................................................................................................11. Czy Państwa dziecko sprawia trudności wychowawcze w szkole? a. Tak, skargi dotyczą: ......................................... b. Nie c. Nie wiem! Dziękuję za udzielenie odpowiedzi.
J.: Czy jakieś wydarzenie z czasów wojny szczególnie utkwiło ci w pamięci? B.M.: Hm… To nie dotyczy tak bezpośrednio mnie. W domu obok żył Żyd Lefi z rodziną, ten, który prowadził warsztat z pradziadkiem Józefem. Bardzo miły, otwarty człowiek, niegdyś często nas odwiedzał. To było chyba w ‘41.
Najlepsza odpowiedź blocked odpowiedział(a) o 23:50: Myślę, że takich pytań można by zadać zapytaj o to swoich podaję przykłady pytań jakie można by zadać osobie pamiętającej czasy to prawda, że w czasach PRL-u był w sklepach tylko ocet?Czy to prawda, że ustawiały się kilometrowe kolejki gdy "towar rzucano na sklepy"?Jakie towary były dostępne w PRL-u na kartki?Który produkt spożywczy był pierwszy na kartki?Co pani/pan robiła w czasie stanu wojennego?Czy była pani/pan prześladowane przez Urząd Bezpieczeństwa?A może ktoś z pani/pana rodziny lub znajomych?Czy była pani/pan agentem Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego?Co to było ORMO?Czy działała pani/pan w opozycji?Czy była pani/pan kiedyś spałowana w czasie demonstracji?A może oblana wodą z armatki, lub aresztowana za udział w nielegalnej demonstracji?Czy należała pani/pan do "Solidarności"?Czy była pani/pan na mszy podczas wizyty JPII w Polsce?Czy to prawda, że w czasie wydarzeń czerwcowych w Poznaniu w 1956r władza ludowa wysłała na ulicę czołgi i strzelano do robotników? Odpowiedzi blocked odpowiedział(a) o 15:38 gdyby pan/i mógł/mogła przenieść się w tamte czasy skorzytałaby pan/pani z tego? w kilku zdaniach opisać muzykę i film w tamtych czasach...Na TvnStyle leci taki program ''Ileśtam niezapomnianych...'' i tam było o Prl-u to znajdź sb w necie ten odc. zapytaj, jakie wtedy kawały sobie ludzie opowiadali Uważasz, że znasz lepszą odpowiedź? lub
Podczas rozmowy z rodzicami warto zapytać, jak uczy się dziecko oraz co pomaga mu w nauce. 4. Regularnie kontaktujemy się z rodzicami. Regularny kontakt pozytywnie wpływa na relacje między nauczycielem a rodzicami. W ten sposób zapewniamy im dostęp do bieżących informacji o postępach ich dziecka, co umożliwia kontynuowanie pracy
Forum: Noworodek, niemowlę Do tego watka zainspirowal mnie post mairzeszow… Nie tylko ona ma takie “odwieczne” problemy z rodzicami i tesciami, bo co rusz ktoras z nas narzeka, ze oni sie wymadrzaja, uznaja, ze ich metody wychowawcze byly lepsze, skuteczniejsze… Poczytajcie sobie ten artykul [Zobacz stronę] Dlaczego nasze mamy i tesciowe mowia, zeby dziecko dopajac, cieplo ubierac, nie karmic zbyt dlugo piersia i temu podobne “bulwersujace” tematy… Ten artykul byc moze pomoze Wam zrozumiec, ze one nie chca dla nas i naszych dzieci zle 🙂 Jakie sa Wasze wrazenia po tej ciekawej lekturze? Mnie pewne rzeczy przerazaja (te 2 czapeczki i puchowy bet), a pewne bawia (blizszy kontakt z ojcem w 5 miesiau zycia). I ciesze sie, ze wtedy bylam na tyle mala, ze tego nie pamietam i jestem teraz na tyle mloda, ze nie musze wychowywac dziecka w tamtych czasach 🙂

Wspomnienia z PRL przechodzą przez podobny filtr. Wydobycie ze zbiorowej pamięci tego, co stłumione i wyparte, wymaga żmudnych zabiegów. Polityka pamięci wskazuje, kim każdy z nas powinien być w przeszłości. – Tworzy siatkę wartości, z którą musi się zmierzyć każdy, kto chce opowiedzieć własną historię.

Andrzej Drzycimski, jubileusz 75-lecia urodzin, 28 listopada 2017 rokuFot. Dominik Paszliński / Mrozińska: Uważasz się przede wszystkim za historyka, ale przecież pracowałeś wiele lat jako dziennikarz, zaznaczyłeś także wyraźnie swoją obecność w życiu społeczno-politycznym kraju. W jakim stopniu wykształcenie historyczne wpływało na te inne pola twojej działalności?Andrzej Drzycimski: - Pierwsza rzecz, jaka mi się nasuwa, niezależnie od tego, czy dotyczy historii, czy współczesności, to potrzeba spojrzenia w głąb. Robię to niemal odruchowo, dostrzegam konieczność zastanowienia się nad istotą i kierunkiem zachodzących procesów. Kiedy byłem czynnym dziennikarzem…… pracowałeś dla „WTK”, czyli „Wrocławskiego Tygodnika Katolików”, „Kierunków”, „Słowa Powszechnego”...- Tak, a w stanie wojennym dla dominikańskiego miesięcznika „W drodze”. Właściwie na każdym zakręcie życiowym, a miałem ich sporo, czy to pracowałem w Bibliotece Gdańskiej PAN, czy jako nauczyciel w szkole, zawsze szukałem możliwości szerszego oglądu sytuacji w tym miejscu, w którym się akurat znalazłem. To była taka historyczna perspektywa, która pozwalała mi nie wchodzić w bezpośrednie zwarcia, częste w codziennej to zamiłowanie do historii skąd Ci się wzięło? Wyniosłeś je z domu?- Rzeczywiście rodzice rozbudzili je we mnie. W dzieciństwie często chorowałem. Rodzice czytali mi książki historyczne: Bunscha, Kraszewskiego. Już w szkole podstawowej myślałem, że będę studiować historię. W okresie licealnym to się utrwaliło. Najbardziej interesowała mnie historia średniowiecza, a konkretnie historia zakonu krzyżackiego. Studiowałem w Toruniu pod kierunkiem wybitnego mediewisty, profesora Karola Górskiego. Właśnie ze względu na zainteresowanie konkretnym okresem historycznym wybrałem Toruń, chociaż od 1945 roku mieszkaliśmy w Gdańsku i istniała tu uczelnia (Wyższa Szkoła Pedagogiczna) z kierunkiem historycznym. W Gdańsku znaleźliśmy się ze względu na pracę ojca, który należał do pionierskiej grupy pracowników pocztowych, przejmujących po wojnie zrujnowaną pocztę pochodzi z Pomorza?- Zarówno ze strony mamy, jak i ojca. Ojciec pochodził z rodziny związanej z konkretnym miejscem, a mianowicie z miejscowością Drzycim, niedaleko Świecia. Genealogią rodzinną zajął się mój starszy brat. W archiwach odnalazł kilka pokoleń rodziny, rozproszonej po różnych pomorskich miejscowościach, ale niedaleko od tego pomorską rodziną ojca wiążą się także moje osobiste historyczne poszukiwania. Przez lata zajmowałem się historią Westerplatte, popełniłem kilka książek. W archiwalnych poszukiwaniach natknąłem się na nazwisko kuzyna babci, który okazał się jednym z budowniczych placówki. Natomiast w spisie jej żołnierzy z początku lat trzydziestych znalazło się też nazwisko Drzycimski. Okazało się, że to daleki kuzyn przodków mamy, która nosiła nazwisko Wendorff, nie mogliśmy się dogrzebać w archiwach. Wiadomo tylko, że przybyli prawdopodobnie z Holandii. Pozostała rodzinna legenda o bogatej bankierskiej rodzinie, która miała nawet pożyczać pieniądze polskim królom. Mieli mieć kantory od Krakowa po Gdańsk, a główną rodzinną siedzibą było Chełmno nad Wisłą. W Toruniu jest oberża „Pod modrym fartuszkiem”, która miała wieki temu należeć do rodziny mamy. Czy tak było na pewno, nie udało się znaleźć potwierdzenia w jakichkolwiek dokumentach. W każdym razie rodzina zubożała i w zachowanej pamięci nie było już widać tego 1937 roku rodzice mieszkali i pracowali w Gdyni. Ojciec był państwowym urzędnikiem, mama z racji biegłej znajomości francuskiego i niemieckiego pracowała w międzynarodowej centrali telefonicznej. Po wybuchu wojny ojciec został zabrany do przejściowego obozu w Redłowie, skąd następnie wysyłano do Stutthofu. Ojcu udało się uniknąć tego losu dzięki mamie i jej znajomości języka niemieckiego. Udawała ciężarną i zdołała jakoś wybłagać uwolnienie październiku 1939 roku rodzice zostali brutalnie wysiedleni. Udali się do Różanny, rodzinnej wsi ojca, gdzie zresztą schroniła się większa część rodziny. Pod koniec wojny front przewalał się tamtędy parokrotnie. Omal wszyscy nie zostali rozstrzelani przez czerwonoarmistów z racji kenkarty dziadka (władze okupacyjne wydawały kenkarty wszystkim mieszkańcom Generalnego Gubernatorstwa). Na szczęście oficer jakoś doczytał się polskiego pochodzenia w sformułowaniu „polnisch” w kenkarcie. Takie pomorskie wojenne zapamiętałeś powojenne, przecież też niełatwe lata? Dla ojca, który był urzędnikiem państwowym w przedwojennej Polsce, nie były raczej zbyt Ojciec nie zapisał się do partii i był dumny z tego powodu, a ta przynależność była przecież warunkiem awansów. Różnie bywało. W Gdańsku mieszkaliśmy w dzielnicy Siedlce, w okolicach ulicy Beethovena. Połowa sąsiadów to byli gdańszczanie mówiący po niemiecku. Władza traktowała ich jak rodowitych Niemców i na wszelkie sposoby utrudniała im życie. Nie wytrzymywali, wyjeżdżali. Byli wśród nich moi rówieśnicy, z którymi bawiliśmy się na wzgórzach, gdzie w czasie wojny było stanowisko ogniowe. Tam jeszcze przez długie lata stała wielka armata. Nie były to bezpieczne zabawy. Było tam sporo niewybuchów, a nawet porzuconej broni. Niestety, zdarzyły się nieszczęśliwe wypadki. Wzrastałem w cieniu październiku 1956 roku miałeś czternaście lat. Jak zapamiętałeś tamten czas?- Rodzice unikali rozmów na tematy polityczne, a jeżeli już je podejmowali, to posługiwali się językiem niemieckim lub francuskim. Złościło to mnie i moje rodzeństwo. Staraliśmy się wyłapywać poszczególne słowa. W sposób świadomy odebrałem już wcześniejsze wydarzenie, przed 1956 rokiem, a mianowicie śmierć Stalina. W domu padły jakieś oszczędne słowa dotyczące jego samego i powszechnej żałoby. Z radia przez pół roku sączyła się żałobna muzyka, co bardzo mnie irytowało, ponieważ z powodu choroby często pozostawałem w domu i radio było jedyną październiku ‘56 mój starszy brat był już studentem politechniki, przynosił najświeższe wiadomości. Brał udział w wiecu na uczelni, na którym pojawił się kontradmirał Jan Wiśniewski, z którego ust padły niespodziewane słowa, że polska flota nie pozwoli zbliżyć się stojącym na redzie sowieckim okrętom. Atmosfera w domu była napięta, między nadzieją a te ważne daty w naszej historii mocno wryły mi się w pamięć. W 1968 roku pracowałem w Instytucie Bałtyckim, który miał siedzibę na Długim Targu. Tam i w okolicznych wąskich uliczkach odbyła się brutalna rozprawa z ludźmi zgromadzonymi przed ówczesnym urzędem pracy. W czasie rozprawy ze studenckim wiecem we Wrzeszczu, z okien tramwaju widziałem rozjuszonych milicjantów i ormowców (Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej), którzy zaopatrywali się w prowizoryczne pały. Po prostu cięli na kawałki kable telekomunikacyjne grubości ręki nawinięte na ogromną szpulę, które się tam znalazły, gdyż były przygotowane do czasie dramatycznych wydarzeń Grudnia 1970 stałem w tłumie w okolicach dworca. Pracowałem wówczas w Stowarzyszeniu „PAX”. Zostałem wezwany do Warszawy do władz stowarzyszenia, które oczekiwały relacji naocznego świadka. Dostałem „żelazny list” umożliwiający poruszanie się po godzinie milicyjnej, ale i tak w drodze powrotnej znalazłem się w dziwnej sytuacji. Dworzec Gdańsk Główny, godzina milicyjna, wysiadam z pociągu w towarzystwie kilku osób, żadnej komunikacji, problem z dotarciem do domu, przed dworcem milicyjna „nyska”. Jedna z pań z tej naszej grupki decyduje się zagadnąć kierowcę, czy nie rozwieźliby nas do domów. Oczekujemy na pozostałych z obsady tej „nyski”. Kiedy się pojawili, nie ulegało wątpliwości, że byli pod wpływem jakichś środków odurzających. Z wahaniem, ale wsiedliśmy. Mieszkałem najdalej, na Przymorzu, wysiadłem jednak w Oliwie wraz z ostatnią z osób, obawiałem się zostać sam w tej „nysce”.To są doświadczenia świadka, obserwatora w dobie ważnych wydarzeń. A twoje zainteresowania stricte historyczne i to dotyczące dalekiej przeszłości? Porzuciłeś je dla obserwacji współczesności?- Już w czasie pracy w Instytucie Bałtyckim zmuszony byłem porzucić średniowiecze dla współczesności. Zająłem się wówczas historią Wolnego Miasta Gdańska. Wciągnęło mnie to na tyle, że stało się tematem mojej pracy doktorskiej. Doktorat uzyskałem w 1976 roku. W latach siedemdziesiątych zająłem się też Westerplatte, którego historia wypełniła mi później wiele lat badań, także w archiwach zagranicznych i stała się tematem kilku PRL nie bardzo sprzyjano zagranicznym podróżom badawczym, chyba że udawało się namówić badacza do współpracy z wiadomymi służbami. Nie miałeś takich propozycji?- Od 1968 roku, tj. od momentu, kiedy zatrudniłem się w „Paxie”, miałem opiekuna z SB, najpierw pana o nazwisku Szczepański, potem Romanowskiego. Od czasu do czasu byłem wzywany na rozmowy do komisariatu bądź biura paszportowego. Na początku lat siedemdziesiątych zostałem tam właśnie wezwany i do wkładki paszportowej w dowodzie osobistym uprawniającej tylko do wyjazdów do państw bloku socjalistycznego, wbito mi pieczątkę: zakaz przekraczania granicy PRL. Później wielokrotnie zwracałem się o paszport potrzebny do wyjazdów poza państwa bloku, właśnie w celach badawczych. Chciałem wyjechać do Londynu, do Instytutu Polskiego i Muzeum im. generała Sikorskiego, dostałem też stypendium naukowe z Polskiego Instytutu Historycznego w Rzymie powstałego z inicjatywy Karoliny Lanckorońskiej. Odmowa, odmowa, raport o tych staraniach do Bolesława Piaseckiego, przewodniczącego Zarządu Stowarzyszenia „PAX”, wówczas członka Rady Państwa. W czasie jednej z rozmów z ubekiem, kiedy byłem kuszony ułatwieniami w wyjazdach, uzyskaniem telefonu, jakimś tam wynagrodzeniem, poinformowałem go o tym raporcie. Wpadł w furię, groził: „nie znasz dnia, ani godziny” nie miałem paszportu, domagałem się rozmowy z komendantem wojewódzkim MO. Przyjął mnie jego zastępca, Zenon Ring. Nic zresztą nie załatwiłem. Z Ringiem miałem później wątpliwą przyjemność rozmawiać po raz drugi, w ośrodku internowania w obserwatorem wydarzeń historycznych, nie angażowałeś się jako ich uczestnik, patrzyłeś na nie z pozycji historyka, bądź dziennikarza. Co sprawiło, że w Sierpniu ’80 porzuciłeś te pozycje i zaangażowałeś się bezpośrednio? Przekroczenie bramy strajkującej stoczni w twoim wypadku było też przekroczeniem dotychczasowych ograniczeń?- Nie byłem żadnym konspiratorem, funkcjonowałem w legalnym obiegu, nie miałem kontaktu z ludźmi opozycji, chociaż wiedziałem o ich istnieniu. Nie uczestniczyłem w spotkaniach „latającego uniwersytetu”. Szczerze mówiąc, nie pociągało mnie sierpniu 1980 byłem z rodziną w górach. Docierały jakieś odgłosy o tzw. przestojach w pracy. Wróciliśmy 14 sierpnia. Już na dworcu przekazywano informacje o strajku w Stoczni Gdańskiej im. Lenina. W domu rozpakowaliśmy się po podróży i zaraz ruszyłem do stoczni. Zamierzałem przekroczyć bramę na podstawie dziennikarskiej legitymacji „paxowskiej”. Było zamieszanie, „PAX” budził wątpliwości. Podobno nawet sprawa oparła się o Wałęsę. Ostatecznie wszedłem. Miałem świadomość, że jeżeli przekroczyłem tę bramę, to równocześnie przekroczyłem umowną granicę bycia gdzieś z boku. To było tak ważne dla mnie, że czułem coś w rodzaju wewnętrznego przymusu: muszę tam „być” to trochę mało. Byli tam przecież także dziennikarze prasy partyjnej ze sztandarową „Trybuną Ludu” na Zostałem tam w poczuciu więzi ze strajkującymi. Oczywiście, wychodziłem i do pracy (trzeba było przecież przekazywać korespondencje), i do domu, ale wracałem każdego kolejnego dnia. Prowadziłem zapiski w moim notatniku. Znalazł się w nim także zapis pierwszej wersji dziennikarskiego oświadczenia dotyczącego poparcia strajkujących. Potem wnoszono wiele poprawek. Oświadczenie podpisało kilkadziesiąt osób. Potem wiele z nich się wycofało, zostało trzydzieści kilka. Oddałem ten mój notatnik do muzeum Europejskiego Centrum podpisaniu porozumień sierpniowych zrozumiałem, że rodzi się ruch o randze powstania narodowego. Widziałem to tak: młodzi ludzie, czasami bardziej odważni niż było potrzeba, rozpoczęli strajk, starsi, mający za sobą doświadczenie Grudnia ‘70, starali się nim pokierować, a potem pojawili się ludzie z takim oglądem ogólnopaństwowym, mający za sobą ekstremalne doświadczenie wojny, którą przeżyli choćby jako nastolatkowie. Był to więc ruch międzypokoleniowy, w którym wreszcie połączyli siły robotnicy i inteligencja. Chciałem w nim uczestniczyć. Bardzo ceniłem Lecha Wałęsę, widziałem rolę, jaką odegrał jako przywódca. Mój wywiad z nim, zamieszczony w „WTK” i „Kierunkach”, cytowały niemal wszystkie zagraniczne się wtedy do przewodniczącego. Bywałem w pierwszej siedzibie Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego przy ulicy Marchlewskiego 13. Otrzymałem propozycję, by podjąć etatową pracę dla przewodniczącego, wolałem jednak zachować niezależność. Wiedziałem, że etatowa praca dla niego nie będzie końcu jednak ją Tak, ale dużo później i w zupełnie innych okolicznościach. Okres tzw. karnawału „Solidarności” był dla mnie okresem szaleńczej wręcz pracy. Starałem się towarzyszyć Lechowi Wałęsie w jego podróżach po kraju. Na bieżąco robiłem notatki, a teksty do redakcji „WTK” często dyktowałem przez telefon. W zasadzie w ogóle nie było mnie w domu. Byłem jedynym dziennikarzem towarzyszącym przewodniczącemu w jego trzech zagranicznych podróżach: najpierw do Rzymu, do Ojca Świętego, a potem Japonia i włączony do oficjalnej delegacji związkowej?- Nie. Koszty częściowo pokrywałem sam, częściowo redakcja, choć w Japonii ostatecznie zostałem włączony do delegacji. To było czyste szaleństwo. Kiedy wcześniej zapytałem Lecha Wałęsę o możliwość towarzyszenia w tej podróży, odpowiedział żartobliwie: „Proszę bardzo, ale pod warunkiem, że do Tokio dotrzesz na własną rękę”. No, i dotarłem. Leciałem z przesiadką w Moskwie, z niewielką sumą dewiz, bez znajomości języka angielskiego, z jednym kontaktem telefonicznym do polskiego dominikanina. Niestety, nie udało mi się go zastać. Szczęśliwie dodzwoniłem się do polskiej ambasady i doradzono mi, żebym dotarł do niej taksówką z lotniska, oddalonego od Tokio około 60 kilometrów. Jechałem z duszą na ramieniu, czy wystarczy mi ta marna sumka dolarów, którą dysponowałem. Jakoś się znalazłem się u boku zastępcy ambasadora witającego na lotnisku Lecha Wałęsę, który zdębiał na mój widok, ale słowa dotrzymał. Wyraźnie zaimponowała mu moja determinacja. Zostałem dołączony do delegacji, ale nie jako jej oficjalny członek, tylko jako osoba towarzysząca. W czasie naszego pobytu dotarła informacja o zamachu na Jana Pawła II. Wiadomo też było o złym stanie zdrowia kardynała Wyszyńskiego. W tej atmosferze pojawiła się obawa o bezpieczeństwo Lecha Wałęsy. Japończycy przydzielili nam zawodników sumo jako gospodarze, japońscy związkowcy, zorganizowali, między innymi, spotkanie z przedstawicielami biznesu zainteresowanymi inwestowaniem w Polsce. Chodziło o nowoczesne rozwiązania w kolejnictwie. Propozycje były poważne, stąd pewnie „druga Japonia” w wypowiedziach Lecha Wałęsy, który zresztą rozmawiał o tych propozycjach z ówczesnym wicepremierem Mieczysławem Rakowskim. Nie było nie było w zasadzie możliwości w ówczesnej sytuacji uzależnienia politycznego i gospodarczego od ZSRR. Swoją drogą, tego typu propozycje przedstawiane związkowemu przywódcy mogą świadczyć o rozumieniu jego roli jako osoby w dużej mierze Wałęsa był przyjmowany z honorami przysługującymi głowie państwa. Tak było też we Francji. Francuzi dostrzegli, że w Polsce dzieje się coś, co może mieć znaczenie dla całej Europy. Spotkania z przedstawicielami wszystkich związków zawodowych, od lewej do prawej, wizyta w parlamencie, spotkanie z Jacquesem Chirakiem, merem Paryża, późniejszym prezydentem, intensywny, gorący czas…... gwałtownie przerwany 13 grudnia W końcu listopada 1981 roku otrzymałem nagrodę im. Włodzimierza Pietrzaka za zaangażowaną działalność publicystyczną, a 13 grudnia za to samo, tym razem uznane za działalność wrogą państwu, znalazłem się w obozie internowania w Strzebielinku. Sposób zatrzymania, droga nie wiadomo dokąd, prowadząca przez lasy piaśnickie, z zatrzymaniem samochodu tam właśnie, co musiało budzić jednoznaczne skojarzenia – wszystkie te obliczone na budzenie grozy ubeckie zachowania znane są z relacji wielu internowanych. Służyć miały wywołaniu przeświadczenia o bezsensowności jakiegokolwiek oporu. W Strzebielinku znalazła się cała Komisja Krajowa „Solidarności” wraz z doradcami, którzy potem zostali przewiezieni do innych obozów. W mojej celi był też Mietek Wachowski, ale wyszedł następnego dnia. Doświadczeni odsiadkami opozycjoniści uświadomili nam, że skoro się trafiło do więzienia, to tak szybko się nie twojej ponad półrocznej odsiadki okazała się książka „Dziennik internowanego” wydana w nielegalnym obiegu pod pseudonimem Jan Mur, napisana wspólnie z Adamem Kinaszewskim, też internowanym w Trzymałem się swojego dziennikarskiego, właściwie kronikarskiego, zwyczaju notowania codziennych wydarzeń. Te notatki trzeba było jakoś przemycać na zewnątrz. Raz wpadły, grożono mi za nie trzyletnią odsiadką. Kiedy wychodziłem w lipcu 1982 poprosiłem pozostających, a siedzieli tam ludzie z BIPS-u (Biuro Informacji Prasowej Solidarności) o odnotowywanie wydarzeń i także przemycanie tych notatek. Sporo osób zaangażowało się w to przemycanie. Najskuteczniejszy był ksiądz Tadeusz Błoński, kapelan się te moje i inne zapiski przydały, kiedy wraz z Adamem Kinaszewskim postanowiliśmy napisać tę książkę. Mieliśmy ją już gotową w styczniu 1983 roku. Był problem z przerzuceniem na Zachód. Pomocny okazał się Romuald Kukołowicz, doradca „Solidarnośći”, od końca lat czterdziestych współpracujący z kardynałem Wyszyńskim. Dostarczył maszynopis do Paryża, do Jerzego Giedroycia. „Dziennik” ukazał się drukiem w Instytucie Literackim, a także w Wielkiej Brytanii i Stanach potem podjęliście pracę nad znacznie większym przedsięwzięciem wydawniczym, a mianowicie nad biografią (która potem stała się autobiografią) Lecha Po „Dzienniku internowanego” trochę się rozpędziliśmy. Zaczęliśmy pracować nad książką, która miała być zapisem przemian pokoleniowych. W tym czasie Lech Wałęsa otrzymał propozycję od francuskiego wydawnictwa Fayard, dotyczącą napisania autobiografii w ślad za wydawaną właśnie autobiografią Michaiła Gorbaczowa. Ktoś miał Lechowi pomagać, ale ostatecznie zajęliśmy się tym my. Pierwotnie rozmawialiśmy z wydawcą o biografii. Bardzo poważnie podeszliśmy do sprawy. Odbyliśmy wiele rozmów ze współpracownikami Lecha, stoczniowymi kolegami, doradcami a także członkami rodziny. Jeździliśmy po śladach Wałęsy niemal po całej Polsce. To musiało zwrócić uwagę wiadomych było bardzo dużo. Nie można było nad nimi pracować w domu, bo pierwsza lepsza rewizja groziła konfiskatą i stratą miesięcy pracy. Byliśmy pod presją, bo mniej więcej co półtora miesiąca przyjeżdżał przedstawiciel wydawcy i oczekiwał kolejnej partii gotowego tekstu. Pracowaliśmy najpierw we Wrzeszczu, w domu jednego z profesorów Akademii Medycznej. Wygoniła nas stamtąd obława na ukrywającego się Bogdana Lisa (milicja przeczesywała wszystkie domy w okolicy). Potem pracowaliśmy w Gdyni, skąd też trzeba było się ewakuować i zabrać cały majdan: notatki, kasety z nagraniami, gotowy tekst w kilku egzemplarzach, magnetofon, maszynę do pisania. Ładowaliśmy to w dwie wielkie torby i ruszaliśmy, każdy w inną stronę, żeby w razie wpadki choć część materiałów ocalić. Przenosiliśmy się jeszcze parę razy. Ostatecznie znaleźliśmy schronienie u dominikanów, pod skrzydłami ojca Sławomira układała się współpraca z bohaterem książki „Droga nadziei”?- Różnie. Czasami się otwierał i dobrze się rozmawiało. Dawaliśmy mu kolejne rozdziały do przeczytania, ale raczej tego nie robił. I wreszcie problem kluczowy: podpisał, nie podpisał. Idziemy do niego i mówimy: „Lechu, mów jasno”. Opowiada szczegółowo o sytuacji w grudniu 1970 roku: na ulicach zabici, za ścianą słychać krzyki bitych, samotność, żadnego wsparcia, nie tak jak później, kiedy była już zorganizowana opozycja. „To wiemy, ale jak z tym podpisem?”. „Podpisałem to, co mi podsunęli”.Było to dla nas całkowicie zrozumiałe. Muszę uczciwie powiedzieć, że pamiętam tamten grudzień i gdyby mnie wtedy zatrzymali, podpisałbym wszystko. Kombinowaliśmy jak to ująć i Adam sformułował to tak: „Nie wyszedłem z tego zwarcia całkiem czysty”. Po prostu. Bez wdawania się w szczegóły i że to sformułowanie zawarte w autobiografii, a więc autoryzowane przez jej bohatera, nie przebiło się do społecznej świadomości i sprawa nie została ucięta raz na Kiedy w 1992 roku (byłem wtedy rzecznikiem prezydenta Wałęsy) wybuchła afera z teczkami wywołana przez ministra Macierewicza, od razu zaproponowałem: „Panie prezydencie, teraz jest niebywała okazja, żeby raz na zawsze przeciąć to wszystko i pokazać na pańskim przykładzie realia tamtego dramatycznego czasu, pokazać jak niszczono ludzi”. Zgodził się. Polecił przygotować odpowiedni komunikat. Pracowaliśmy nad nim wspólnie z Adamem. Po wstępnym zatwierdzeniu i zgodzie na przekazanie do mediów, prezydent nakazał wszystko wycofać. Wydzwaniałem, wycofywałem. Przeżyłem kilka najgorszych minut, kiedy usiadłem przed telewizorem, by obejrzeć główne wydanie „Dziennika Telewizyjnego”. Prowadzący, Tadeusz Zwiefka, już na wizji odebrał telefon i odłożył na bok kartkę, pewnie z tym komunikatem, którego miało nie być. Odetchnąłem, bo polecenie prezydenta zostało wykonane, ale tak naprawdę szkoda, bo była to szansa uniknięcia późniejszych pomówień, już bezpodstawnych, z którymi mamy do zgodziłeś się zostać rzecznikiem prezydenta, skoro od dawna wiedziałeś, że nie będzie to łatwa współpraca?- Zostałem rzecznikiem Lecha Wałęsy zanim jeszcze został wybrany na prezydenta, chociaż już było wiadomo, że będzie się ubiegał o prezydenturę. Zaprosił mnie na rozmowę. Był to czas, kiedy oddaliłem się od spraw związkowych, pracowałem dla dominikańskiego miesięcznika „W drodze”. Zajmowałem się sprawami bliższymi moim zainteresowaniom historyka. Kiedy usłyszałem propozycję, w pierwszym odruchu odmówiłem I wtedy usłyszałem: „Tacy jesteście cwani, proponowałem Kinaszewskiemu, Wołkowi i jeszcze innym i nagle zostaję sam, to z kim mam pracować?”. Trafiło to do mnie, zgodziłem się, ale wiedziałem i powiedziałem to, że kiedy się rozstaniemy, a przecież będzie to musiało prędzej czy później nastąpić, nie bardzo będziemy mogli na siebie patrzyć. Nie żałuję swojej decyzji, cały czas towarzyszyła mi świadomość, że uczestniczę w czymś niepowtarzalnym. Nie przeniosłem się jednak do Warszawy, w domu bywałem raz na dwa tygodnie, raz na sześć tygodni. Wiedziałem, że jestem po prostu w dłuższej okazję towarzyszyć Prezydentowi w czasie budowania podstaw demokratycznego systemu. Niezależnie od wszelkich trudności, po latach PRL rodziło się nowe. Byłeś blisko, co uważasz za najistotniejsze osiągnięcia tej prezydentury?- Nie do przecenienia - wyprowadzenie wojsk sowieckich z naszego kraju. I, oczywiście, sprawa długów, które PRL zostawiła nam w spadku. Towarzyszyłem Prezydentowi w negocjacjach w obu tych sprawach i z całą odpowiedzialnością muszę stwierdzić, że gdyby nie osobiste zaangażowanie prezydenta Wałęsy, nie doszłoby do tak korzystnych dla Polski prezydenta Lecha Wałęsy z prezydentem Borysem Jelcynem; po lewej Andrzej Drzycimskiźródło: przy rozmowie w cztery oczy Jelcyn-Wałęsa. Tych oczu było co prawda więcej, jeszcze rzecznicy obu prezydentów i tłumacze z obu stron, ale przecież wymiana argumentów i decyzje należały do tych dwóch panów. Ogromna pusta sala, długi stół, prezydent Jelcyn wita, pamiętam jak dzisiaj słowa prezydenta Wałęsy skierowane w odpowiedzi: „Panie prezydencie, jest pan prezydentem wielkiego kraju, wielkiego narodu, który teraz uczestniczy w budowie nowej Europy, narodu, który potrzebuje obecności w Europie i Europa potrzebuje Rosji. My Polacy jesteśmy co do tego zgodni”. Tak złapał kontakt z Jelcynem, że dosłownie widać było jak ten rośnie. Na koniec stwierdził: „Nas obydwu urzędnicy wpakowali w taką sytuację, której nie uda się rozwiązać, jeżeli sami nie podejmiemy decyzji. Od nas dwóch zależy, jak będą się w przyszłości układać stosunki między Polską a Rosją”.Ta rozmowa nie trwała nawet godziny. Prezydent Jelcyn był pod ogromnym wrażeniem prezydenta Wałęsy. Najbardziej przekonujące okazały się słowa, że Rosja jest częścią Europy. I padło z ust prezydenta Rosji: „Dobrze. Zgoda”. Potem pozostało tylko uzgodnić szczegóły. Miały to uczynić delegacje obu stron w pełnym składzie i stworzyć potrzebne dokumenty. Równolegle toczyły się w tej samej sprawie rozmowy między Krzysztofem Skubiszewskim, ministrem spraw zagranicznych, a Pawłem Graczowem, rosyjskim ministrem obrony. Bezskutecznie. Kiedy spotkały się obie delegacje, z trudem dotarło do nich, że sprawa jest załatwiona. Po minach przedstawicieli rosyjskiej generalicji widać było, jak bardzo im to nie w smak. Właściwy dokument został podpisany w ostatniej chwili przed uroczystym bankietem, kiedy prezydent Wałęsa odmówił udziału w nim, jeżeli te podpisy nie zostaną złożone przed rozpoczęciem bardzo ważna sprawa załatwiona w czasie tej prezydentury dotyczyła redukcji polskiego zadłużenia. W czasie wizyt w krajach zachodnich Prezydent każde spotkanie z przedstawicielami najwyższych władz rozpoczynał od słów: „Na początku chciałbym porozmawiać o długach!”.Argumentów dotyczących polskiej sytuacji ekonomicznej, wspartych słowami o determinacji społeczeństwa, która doprowadziła do zasadniczych zmian w Europie, z życzliwością słuchali prezydent USA, George Bush, premier Wielkiej Brytanii, John Major, prezydent Francji, François Mitterand. To otwierało drogę do pozytywnych dla Polski wyników rokowań z nie do przecenienia, jak powiedziałeś, ale dziś niemal nieistniejące w powszechnej Właśnie. Czas przełomu wymaga szczególnego zapisu. Co zrobił Piłsudski sto lat temu? Zatrudnił armię dokumentalistów, dbał o utrwalenie właśnie w społecznej świadomości znaczenia faktu odzyskania niepodległości, scalenia trzech odrębnych zaborów. Lech Wałęsa nie zadbał o zapis czasu przełomu, a teraz z nieprawdopodobnym uporem zamazuje się i znaczenie tego czasu, i jego osobiste dokumentację czasu rzecznikowania, przebieg najważniejszych spotkań zapisywałeś w Mam czterdzieści takich notatników, ale właściwe ich wykorzystanie to praca nie dla jednej osoby, ale dla całego sztabu ludzi. Notatki prowadziłem dla siebie, trzeba przecież odnosić je do konkretnych realiów. Muszę przyznać, że próbowałem zainteresować różne instytucje stworzeniem zespołu pracującego nad rzetelnym przekazem dokonań tamtego czasu. Nie było zainteresowania, a w obecnej rzeczywistości politycznej nawet nie ma co wspominać o potrzebie takiego okazję namacalnie dotknąć wydarzeń historycznych, o których, miejmy nadzieję, powstaną rzetelne opracowania. To zamknięty rozdział twojego życia. Inny rozdział to praca badawcza. Historii Westerplatte poświęciłeś wiele lat badań i kilka wydanych Poświęciłem jej czterdzieści lat życia. Zaczęło się od listów od obrońców Westerplatte przysyłanych do redakcji „WTK”. To były lata sześćdziesiąte. Później, kiedy zacząłem pisać monografię poświęconą majorowi Sucharskiemu, ogłosiłem na łamach „Tygodnika Powszechnego” apel z prośbą o kontakt, skierowany do westerplatczyków. Otrzymałem kilkanaście listów z różnych stron świata. Odtąd sprawa stała się dla mnie bardzo bieżące zaangażowanie odciągało mnie od Westerplatte. Po Belwederze zanurzyłem się w działania edukacyjne. Założyłem szkołę komunikacji społecznej w Warszawie i Gdyni. Zrobiłem habilitację, otrzymałem dokumenty potwierdzające uzyskanie tego tytułu naukowego. Niestety, został mi odebrany przez Centralną Komisję Kwalifikacyjną. To było za rządów SLD. Padały argumenty w rodzaju: polityk chce sobie uwić gniazdko na uczelni i przenieść tam swoje polityczne idee. Ciężko to od nowa przyciągnęło moją uwagę. Szczególnie zirytował mnie scenariusz filmu „Tajemnica Westerplatte”, który dostałem do ręki jeszcze przed zakończeniem produkcji. Przyjąłem to jako wyzwanie. Zrozumiałem, że trzeba pokazać sprawę od strony dokumentacji wojskowej, niemieckiej, polskiej, jeszcze innej. Zajęło mi to wiele lat i nie widzę końca. Wydałem kilka książek z tego zakresu. Podstawowe źródłowe to są te dwa tomy („Westerplatte. Reduta w budowie 1926-1939” i „Westerplatte. Reduta wojenna 1939”), teraz piszę trzeci o losach westerplatczyków (wojennych i powojennych). To rewelacyjny materiał, dotąd nie dotknięty przez historyków. Grzebałem w archiwach w całej Polsce, w Anglii, w Niemczech. Ze wzruszeniem otwierałem teczki, do których nikt nie zaglądał przez osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt wartowniczy na Westerplatte był bardzo nowoczesny, złożony z wybranych, najlepszych żołnierzy. Można go porównać do oddziału specjalnego, to była elita. Kolejni komendanci to byli ludzie z doświadczeniem bojowym, przeważnie kawalerowie Virtuti Militari i z przeszkoleniem wywiadowczym. Polski wywiad należał wtedy do wyróżniających się w Europie. O poziomie wyszkolenia i nieugiętym duchu żołnierzy Westerplatte świadczą ich wojenne losy. Znaleźli się w obozach jenieckich, skąd wielu próbowało ucieczek. I udawało im się. Część z nich znalazła się potem w Armii Krajowej, część w wojsku sowieckim, w I armii Berlinga sformowanej w Sielcach, byli tacy, którzy znaleźli się w I Dywizji Pancernej generała Maczka. Ich losy to gotowe scenariusze rozlicznych innych zajęć wracałeś do historii Westerplatte i do gdańskiego domu. Czas pracy w Warszawie nazwałeś okresem dłuższej delegacji. Nie myślałeś nigdy o przeprowadzce do stolicy, gdzie nawiązałeś wiele kontaktów, założyłeś szkołę komunikacji społecznej?- Nie. Gdańsk jest moją miłością, przede wszystkim miłością historyka. Pamiętam to miasto z okresu bezpośrednio powojennego. Jako dziecko chodziłem z rodzicami wśród ruin. Odbudowany Gdańsk nie jest historycznym miastem, pozostały tylko enklawy, ale w tych enklawach, kiedy widzę kawałek muru z gotyckiej cegły, jestem zafascynowany. Kiedy szedłem na studia do Torunia, wiedziałem, że tu wrócę. Kiedy podjąłem pracę rzecznika w Warszawie, wiedziałem, że tam nie zostanę. Gdańsk to moje miejsce na ziemi. Przyciąga jak magnes.(Wywiad jest zapisem rozmów przeprowadzonych w listopadzie i grudniu 2018 r.)Więcej tekstów z działu Historia - zobacz TUTAJ Odpowiedź: Moi rodzice papież Jana Pawła II zapamiętali z tego że pomagał ludziom i ich prowadził w drodze do nieba.Moja mama odbyła podróż do Watykanu gdie uznała daru zobaczenia Proroka ten czas przeżyła niesamowicie była spokojna a zarazem bardzo szczęśliwa,ponieważ nie każdy ma możliwość spotkania się z papieżem.Ojciec zobaczył świętego gdy papiez odbył
fot. Chris Niedenthal 13 grudnia 1981. Niby nie aż tak dawno, ale jednak 35 lat temu. Czas na tyle odległy, że wielu Polaków wyparło z pamięci wspomnienia tamtego dnia, pamięta jedynie chwile, przebłyski. Mnie nie było wtedy na świecie, nie mam zatem możliwości odnieść się do wydarzeń grudnia 1981. Mogę przywołać opowieści ludzi, które zapamiętały pierwsze miesiące wprowadzenia stanu wojennego. Jak wspominają go ci, którzy wtedy żyli, pracowali, studiowali, kochali i starali się zapewnić rodzinom normalne życie? Jerzy, 61 lat - Niewiele pamiętam z tych przeżyć, tyle tylko, że to był czas przedświąteczny, bogaty w różne spotkania towarzyskie – mówi mi wujek, który pracował wówczas w warszawskim zakładzie na Woli. - 12 grudnia byliśmy u znajomych, przyjechała ciocia z Krynicy, znajomi z Włocławka, był alkohol i śmiechy. Dzieci bawiły się w osobnym pokoju. Mój ojciec usilnie próbował dodzwonić się do swojego brata, jednak, jak wtedy powiedziała moja Irena, „coś dzieje się z tymi telefonami”. Nikt nie zastanowił się nawet przez sekundę, w czym tkwi problem – w czasach PRL nikogo nie dziwiły problemy telefoniczne. Norma – wyznaje wujek Jurek. – W ciasnym mieszkaniu było gorąco i duszno, w salonie unosił się dym. Wiesz, wtedy albo grzało się na maksa, albo wcale, nie było regulowania temperatury. Otworzyliśmy zatem okna, śpiewaliśmy na głos. Do domu dojechaliśmy około w nocy, w dobrych humorach, jakoś nie zwracałem uwagi na dziwny ruch w mieście, jakaś dziwna atmosfera panowała. Obudziliśmy się rano, włączyliśmy telewizor, a tam – generał Jaruzelski wygłaszał swoje orędzie. Obwieścił stan wojenny, chciałem dzwonić do ojca, ale telefony nie działały, więc ruszyłem do Anina samochodem. Jadąc mostem zauważyłem betonowe zapory przeciwczołgowe, zawróciłem, bo pewnie nie miałbym jak dostać się z powrotem na Wolę. Pierwszy raz nie pojmowałem, co się dzieje i bałem się – słyszę. - A wujku, a takie najmocniej wspomnienie? – dopytuję. – Chyba to jak jechałem fiatem i mijałem plakaty filmu... "Czas Apokalipsy", który wtedy grali w kinie Moskwa. Nie wiem, dlaczego akurat to zapadło mi tak w pamięć. Stan wojenny zaczął się w niedzielę. W ciągu pierwszego tygodnia od jego wprowadzenia w więzieniach i ośrodkach internowania znalazło się ok. 5 tys. osób. Ogółem, w okresie trwania stanu wojennego, zostało internowanych ok. 10 tys. osób, w tym ok. 300 kobiet, w 49 ośrodkach internowania na terenie całego kraju. W dniu 13 grudnia 1981 roku nikt nie wiedział, co się tak naprawdę stało. To było jak obudzenie się w innym, niebezpiecznym świecie. fot. Chris Niedenthal. Sklep mięsny na warszawskiej Pradze, 1981 Joanna, 52 lata W 1981 dziś 52-letnia Joanna była w klasie maturalnej. 13 grudnia pamięta jako mroźny, śnieżny dzień. Również zapadł jej w pamięć widok "mundurowego", który prowadził o dziennik telewizyjny oraz wystąpienie gen. Jaruzelskiego. I strach, co to będzie i obawę, co w zasadzie oznacza "stan wojenny". - Pamiętam, że był to zimny, grudniowy dzień. Zasypało nas śniegiem - jako nastolatka mieszkałam z rodzicami ok. 45 km od Warszawy, pod Sochaczewem (dawne woj. skierniewickie - przyp. red.) - ale jakbyśmy nawet chcieli gdzieś wyruszyć, to bez przepustki nie było szans - mówi mi Joanna. - Poza tym tatę zabrali do jednostki na cały dzień, podobno na szkolenie czy dyżury, nie powiedział nam, tylko czekałyśmy z mamą i siostrą na jego powrót, pełne niepokoju. Nie mogłyśmy nawet zadzwonić - telefony nie działały, poza tym pamiętam, jak mówiono o podsłuchu. - Jak w takim razie chodziła pani do szkoły? - dopytuję. - Mieliśmy odpowiednie przepustki. Ferie świąteczne były dłuższe, niż zazwyczaj. Najgorzej wspominam to, że nie mogliśmy mieć studniówki - każda zabawa musiała się kończyć przed godziną by wrócić do domów przed godziną milicyjną. Dyrekcja zadecydowała, że lepiej wcale nie organizować imprezy - dodaje. Od kwietnia 2017 rząd planuje zmiany Ewa, 86 lat - Pamiętam, jak mój mąż, Henryk, kilka dni po wprowadzeniu stanu wojennego wyszedł do sklepu i na pocztę, po emeryturę - mówi mi 86-letnia Ewa, mieszkanka warszawskiej Woli. - Nie wracał przez kilka godzin, zaczęłam się martwić. Sięgnęłam po słuchawkę - telefon nie działał, więc wsiedliśmy z synem do samochodu i jeździliśmy po szpitalach, nie wiedzieliśmy co robić, a patrole kierowały nas na objazdy. Zatrzymywali nas kilka razy... W końcu jeden z milicjantów polecił pojechać na Banacha. Tam na sali leżał mój Henryk, dostał zawału. Jak potem powiedział, zobaczył czołgi, mundury i dalej już tylko ciemność - wyznaje pani Ewa. Anna, 59 lat - W czasie stanu wojennego byłam na 6. roku studiów, a mąż już pracował - mówi Anna, lekarz internista. - Przyjechał na weekend z Makowa Mazowieckiego do Warszawy, spaliśmy u moich rodziców na Brechta (Praga Północ). Obudziliśmy się następnego dnia rano - nic nie było w telewizji, dopiero po godzinie lub dwóch - wystąpienie Jaruzelskiego. Ja wróciłam wtedy do domu z mężem, ale na drugi dzień pojechałam do Warszawy, żeby zabrać rzeczy z akademika, bo chodziły słuchy, że tam będzie mieszkać wojsko. Wróciłam do Makowa i przez 2 lub 3 tygodnie pracowałam w szpitalu, bo ogłosili przerwę w zajęciach - opowiada pani Anna. Chris Niedenthal, z albumu "Polska stanu wojennego" Wraz z pojawieniem się czołgów i transporterów na ulicach, wprowadzono znaczne ograniczenia swobody przemieszczania się obywateli. Na początku stanu wojennego obowiązywała godzina milicyjna, która trwała od godziny 19:00 do 06:00, a w późniejszym okresie od godziny 22:00 do 06:00. Nie można było poruszać się po ulicach bez specjalnej przepustki. Bogusław, lat 54 lata - Nie było łatwo dojeżdżać do Warszawy, ja wtedy chodziłem do technikum na Grochowie, a dojeżdżałem z okolic Nadarzyna - mówi mi pan Bogusław, właściciel sklepu spożywczego. - Pamiętam tamtą zimę, bo brodziło się w zaspach, by dojść do autobusu. A na przystanku tłumy, autobusy nie zabierały pasażerów. A zimno! Ja wtedy musiałem dotrzeć na czas, bo miałem ważną klasówkę, bez tego mogłem już się nie pokazywać. Biegiem wróciłem do domu i pożyczyłem od ojca fiata. Pierwszy i jedyny raz pozwolił mi pojechać do szkoły samochodem, więc nie zastanawiając się, zabrałem trzy najładniejsze dziewczyny z przystanku. Zatrzymał nas patrol. Nigdy nie zapomnę ich słów: "Patrz Janek, my tu stoimy i marzniemy, a taki to pożyje!" - wspomina pan Bogusław. Tuż po wprowadzeniu stanu wojennego pojawiło się hasło: "Zima wasza, wiosna nasza". I właśnie na wiosnę rozpoczęły się wielotysięczne manifestacje, które kończyły się pacyfikacją przez ZOMO. Zabroniono zgromadzeń i imprez masowych. Inne uroczystości, takie jak wesela, chrzciny czy nawet prywatki, wymagały zgody organów administracyjnych. Pogłębiły się charakterystyczne dla ustroju problemy z zaopatrzeniem ludności w podstawowe artykuły żywnościowe i gospodarcze. Były kartki na kartki, w dowodzie osobistym stemplowano nawet fakt zakupu muszli klozetowej. Samochody osobowe można było zatankować tylko 3 razy w miesiącu ( litrów paliwa). Szerzyły się patologie społeczne, wzrosła liczba kradzieży. Dla wielu osób stan wojenny to był powód do emigracji. Szacuje się, że w latach 1981-89 kraj opuściło nawet milion osób. Rząd zaczął gmerać w standardach opieki okołoporodowej. Co czeka ciężarne od 2018 roku?
Etapy i formy współpracy z rodzicami. W zależności od możliwości rodziców i potrzeb dziecka formy współpracy mogą być różnorodne. Pierwszym etapem jest nawiązanie kontaktu z rodzicami. Jednak logopeda pracujący w szkole może mieć z tym trudności. Warto zatem dążyć do włączenia rodziców w proces terapii.
Migracja – adaptacja Teresie trudno określić, kiedy poczuła się w Macedonii jak u siebie. Czy to w ogóle nastąpiło? Cały czas tęskni za Polską i cały czas marzy i planuje powrót. Choć w jednej z kawiarnianych rozmów przyznała, że dzisiejszej Polski nie poznaje, gubi się w jej pośpiechu. Bardzo aktywne życie w Macedonii, praca w radiu, przy sztukach teatralnych, działalność polonijna, tłumaczenia książek, pomoc Polkom w zaadaptowaniu się w nowych warunkach życia: „Mimo że byłam bardzo mile przyjęta i przez rodzinę, i przez środowisko w pracy i na studiach również, ale ta tęsknota straszliwa za Łodzią, za Polską, za naszymi… no w ogóle, za rodziną, była tak silna, że ja cały czas myślałam, że to będzie, nooo… jakiś krótki okres czasu, a potem ja wrócę. I tak z tą myślą cały czas żyłam i jakoś tak szybko życie zaczęło się toczyć, bo potem już rozwinęła się rodzina, przyszły dzieci na świat i nie było czasu aż tak myśleć, życie pędziło swoja droga, trzeba było dzieci dać do szkoły, prawda. No i jakoś tak nie było czasu, to było tempo takie raczej podobne do dzisiejszego, zwłaszcza, że my zawsze mieliśmy z mężem pełne ręce roboty.” Wszystko to sprawiło, że znalazła swoją niszę, swoje miejsce, ale też dzięki tak szerokiej działalności miała cały czas kontakt z Polską. Przyznaje też, że życie w Jugosławii było łatwiejsze, gdy je przyrówna zarówno do PRL-u, jak i do obecnej Macedonii. Jugosławia umożliwiała swobodę kontaktów, podróże, zabezpieczenie ekonomiczne. Teraźniejszość rozczarowuje, w ocenie Teresy na pewno jest trudniejsza dla młodych ludzi. Życie codzienne w Macedonii Obecnie Teresa jest już na emeryturze. Przez całe życie pracowała w radiu jako realizator dźwięku. Dzięki tej pracy miała też stały kontakt z Polską, współpracowała z Polskim Radiem, promowała polskich artystów. Prócz wykonywania pracy zawodowej zajmowała się domem, gdzie dbała o zachowanie języka polskiego, ale też tradycji związanych ze świętami Bożego Narodzenia czy Wielkanocy. Jak podkreśla, zawsze jednak idzie to w parze z poznawaniem i przestrzeganiem tradycji z domu męża i kraju, w którym żyje. W latach osiemdziesiątych, w związku z niepokojącymi wiadomościami z Polski na temat strajków i wprowadzeniem Stanu Wojennego, zaangażowała się w tworzenie pierwszego towarzystwa polonijnego. W tej chwili jest prezeską jednego z trzech towarzystw polonijnych „Klub Polonia”, powstałego na bazie Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Macedońskiej. Nadal stara się aktywizować Polaków, głównie Polki mieszkające w Macedonii, organizuje wieczory poezji czy spotkania świąteczne. Często tez organizuje pomoc dla rodzin uboższych, ludzi starszych czy kobiet uwikłanych w nieudane małżeństwa. Na co dzień chętnie też przyjmuje gości i opowiada im o Macedonii, częstując przy tym ciastem i figami z ogrodu. Jej ulubionym miejscem w kraju jest Ochryd oraz ulica przy Stowarzyszeniu Pisarzy Macedońskich w Skopju. Tożsamość Teresa czuje się Polką. Co do tego nigdy nie ma wątpliwości. Podkreśla to działalnością w Towarzystwie Polonijnym. Na co dzień też starała się i stara przekazać innym wiedzę o Polsce, zainteresowanie jej historią, kulturą, językiem. Język jest dla niej wyznacznikiem tożsamości, język, którego nie można zapomnieć i którego powinno się uczyć kolejne pokolenia. Jej dzieci, wnuki, a także mąż mówią po polsku. Cały dom ma też wiele polskich elementów, obrazów, pamiątek, a przede wszystkim mnóstwo książek. W telewizorze często nastawiony jest program TV Polonia. Do kuchni Teresa też wprowadziła wiele polskich elementów, zwłaszcza przy okazji świąt dba o smak potraw, postrzegany jako tradycyjny. Dlatego znajomi przywożą jej już we wrześniu grzyby z Polski. O Macedończykach często mówi „oni”, ale Macedonia jest też jest jej krajem. Ma tu swoje ulubione miejsca, przyjaciół, piękne wspomnienia i dużo planów. O powrocie do Polski cały czas jednak marzy. społecznie i zagrożonych niedostosowaniem społecznym (Dz. U z 2017r., poz. 1578). 3. Art. 47 ust. 1 pkt 5 ustawy z 14 grudnia 2016 r. – Prawo oświatowe (Dz. U. z 2017 r. poz. 59). ETAPY: 1. Wywiad z rodzicami 2. Swobodna rozmowa z dzieckiem na temat obrazków w celu zaznajomienia się z mową spontaniczną dziecka; 3.

Opublikowano: 2014-11-29 23:47:37+01:00 Dział: Historia Historia opublikowano: 2014-11-29 23:47:37+01:00 W najnowszym numerze „wSieci Historii” o swoim życiu w realiach PRL-u opowiada reżyser i scenarzysta w wywiadzie przeprowadzonym przez Stanisława Żaryna. W szczerym wywiadzie Antoni Krauze wspomina czasy dzieciństwa naznaczone wydarzeniami historycznymi. Pod koniec wojny mieszkałem z rodzicami w okolicach wsi Dawidy. Pamiętam dokładnie moment, w którym przyjechało tam rosyjskie wojsko. Żołnierze zabierali wszystko, co było. Traktowali nas i nasz dorobek jak łupy wojenne. Nie mieliśmy cienia wrażenia, że oni mają nas za sojuszników. Potem zaczęła się straszna indoktrynacja — wspomina reżyser. Antoni Krauze nawiązuje również do czasów młodości i wydarzeń z października 1956 r. W naszej szkole niedługo potem zjawił się nowy nauczyciel historii, Jacek Kuroń. Był niewiele od nas starszy i uczył nas zupełnie inaczej niż inni. Klasa oszalała na jego punkcie. On był już wtedy rewizjonistą i bardzo potępiał moje zachowanie, że szliśmy w 1956, że śpiewaliśmy „Jeszcze Polska nie zginęła”. Byłem wtedy strasznie naiwny, przyznaję — wyznaje Antoni Krauze. Reżyser mówi również o swoich przemyśleniach związanych ze strajkami robotników. Wspomina o odczuciach, jakie wywołały wydarzeniach z Grudnia’70. - Przez całą PRL próbowano pokazać, że klasa robotnicza jest podstawą ustroju, robotnik miał być ideałem, który w tamtym systemie miał coś znaczyć. To miała być niemal arystokracja tamtych czasów. I nagle się okazało, że ludzie z Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, robotniczej!, strzelają do robotników jak do dzikich zwierząt, ptactwa na polowaniu – mówi Antoni Krauze. Dlaczego Antoni Krauze nie chce zapomnieć o zbrodniach i zbrodniarzach? Na to pytanie odpowie w wywiadzie ze Stanisławem Żarynem w najnowszym numerze „wSieci Historii”. Miesięcznik dostępny jest także w formie e-wydania pod adresem - Publikacja dostępna na stronie:

.
  • q6lzv9yws3.pages.dev/676
  • q6lzv9yws3.pages.dev/445
  • q6lzv9yws3.pages.dev/387
  • q6lzv9yws3.pages.dev/644
  • q6lzv9yws3.pages.dev/143
  • q6lzv9yws3.pages.dev/507
  • q6lzv9yws3.pages.dev/369
  • q6lzv9yws3.pages.dev/173
  • q6lzv9yws3.pages.dev/463
  • q6lzv9yws3.pages.dev/898
  • q6lzv9yws3.pages.dev/318
  • q6lzv9yws3.pages.dev/116
  • q6lzv9yws3.pages.dev/660
  • q6lzv9yws3.pages.dev/176
  • q6lzv9yws3.pages.dev/313
  • wywiad o prl z rodzicami